Drukarka jak to drukarka. Czasem coś jej nie pyknie i trzeba jechać do serwisu. No to jestem w serwisie Epsona. Patrzę, a na ścianie kalendarz. Czekam w kolejce, przede mną jeszcze jeden facet, więc pytam grzecznie pana z serwisu, czy mogę sobie ten kalendarz obejrzeć. ‒ Proszę bardzo.
Sprężynka, zszyte nią trzynaście kartek 50 × 70 cm, logo na okładce z fajnym czarno-białym zdjęciem. Na kolejnych kartkach ikoniczne prace znanych fotografów z całego świata: ze Stanów, Niemiec, Czech, Polski. Każda strona – inny autor. Porządny zestaw czarno-białych zdjęć aktów. Pięknie podany, elegancki terminarz, z nienachalnym kalendarium. Myślę sobie: „Ech, ale byłoby fajnie znaleźć się kiedyś w takim zestawie…”. No co? Pomarzyć przecież wolno.
Drukarka została w serwisie, a ja w czasie naprawy przygotowywałem się do rozmowy z wydawcą albumu i wycinałem okna passe-partout, żeby zrobić tekę z aktami. Obgadałem z introligatorem teczkę, taką sznurowaną na kokardkę, z rogami i grzbietem z płótna, oklejoną papierem. Czyli taką, jakie introligatorzy robili chyba od początków tego fachu. Kiedyś do tych teczek wkładało się ważne dokumenty oddawane do archiwum.
Drukarkę odebrałem. Zdjęcia wydrukowałem. Podkleiłem prace do okien passe-partout i włożyłem do teczki czternaście prac (więcej nie weszło). Po rozmowie z wydawcą, który nie odstrzelił nic z zaproponowanego zestawu anonsującego album, musiałem jeszcze pojechać do Warszawy, żeby obgadać wystawę w galerii. Akurat jedna z firm reklamowych ogłosiła konkurs na kalendarz, więc pomyślałem, że po drodze zajrzę i do nich, a potem wrócę do Krakowa. OK, trasa zaplanowana, więc w drogę!
W Warszawie ustaliłem z galerią technikalia wystawy i pokazałem tekę z pracami. Później zostawiłem ją w agencji reklamowej, zgłaszając swój udział w konkursie. Czyli mogłem się dwa razy poklepać prawą ręką po lewym ramieniu i powiedzieć pod nosem: OK, odfajkowane. Wróciłem do domu.
Kiedy po jakimś czasie wybierałem się do Warszawy, tuż przed wyjazdem odezwała się agencja reklamowa: zapraszają, gdybym akurat był w Wawie. Pomyślałem: „Fajnie, to odbiorę sobie teczkę”. Na miejscu okazało się, że konkurs wygrały prace z tej teczki! Tylko jedną z nich musieli odstrzelić (bo do kalendarza jest potrzebne dwanaście plus okładka).
Kalendarz miał mieć wymiary 50 × 70 cm. Żeby mi pokazać, jak dokładnie będzie wyglądał, szefowa agencji wyjęła z szuflady jako przykład pierwszy lepszy w podobnym formacie. Padło na kalendarz wydany w poprzednim roku. Dobrze, że siedziałem, bo zobaczyłem ten sam kalendarz, który oglądałem w serwisie Epsona.
Byłem wtedy znanym jedynie garstce ludzi jakimś tam facetem, który robił zdjęcia rozebranych facetek i nie wydał jeszcze żadnego albumu. Pracowałem na sprzęcie cyfrowym. Chyba dlatego na takim, że dobrze zapamiętałem tekst Wojtka Tkaczyńskiego opublikowany w „Fotopolis”, które mocno promowało nadciągającą dopiero cyfrową rewolucję.
Felieton Tkaczyńskiego kończył się przypomnieniem rozmowy z pewnym fotografem. Fotograf nazywał się Ansel Adams. Wywiad odbył się u niego w studiu. Rozmowa toczyła się zgrabnie i na temat, na koniec dziennikarz zapytał: „Panie Adams, a jakie jest dla pana najważniejsze narzędzie w tym studiu?”. Patrzył przy tym na aparaty wielkoformatowe z najwyższej półki, profesjonalne światłomierze, zestaw obiektywów o najlepszych możliwych parametrach, na zapakowane „w wagonikach” filmy do negatywów, papiery do odbitek. W duchu obstawiał, co wybierze rozmówca. Adams, bez chwili zastanowienia i szczerze, odpowiedział: „Urządzenie do wycinania passe-partout”.