.

Anatomia światłocienia

Wpadła mi kiedyś w ręce niepozorna książka Witolda Dederki „Oświetlenie w fotografii”. Sam początek wydał mi się nudny, był nafaszerowany teorią i nawet matematyczno-fizycznymi wzorami. Kiedy przez niego przebrnąłem i wszedłem w tekst głębiej, teoria zaczęła zamieniać się w praktyczne przykłady zastosowania różnego rodzaju źródeł światła. Dalej były jeszcze: Wpływ ilości użytych źródeł światła. Rozproszenia i skupienia. Możliwości światła odbitego. Oświetlenie konturowe, w kontrze, i cała jeszcze masa możliwych do użycia rodzajów oświetlenia, doświetlenia, odbicia światła. Na końcu: światło zastane i naturalne – dzienne.

Jak ktoś szuka takiego katalogu różnych rodzajów oświetlenia czy źródeł światła, to znajdzie ich u innych autorów tak samo od groma. Natomiast u Dederki pierwszy raz przeczytałem i zobaczyłem analizę, którą nazwałem roboczo anatomią światłocienia. Chodzi o nazwanie i pokazanie tych obszarów, gdzie pojawiają się: światło własne i cień własny, światło szczytowe i światło szczątkowe, światło odbite i cień krawędziowy, światło brzegowe i cień rzucony. A także inne części układanki, którą na co dzień oglądamy, ale to wcale nie znaczy, że ją widzimy.

Nie ma potrzeby, żeby to nazywać, ale dla mnie (wtedy studenta) czytanie o tych zasadach (że na przykład cień  rzucony  – czyli taki cień, jaki nos rzuca w stronę górnej wargi albo broda w stronę szyi – nigdy nie będzie ciemniejszy od cienia własnego, jaki jest na nosie albo na szyi) było olśnieniem! Z zapałem chodziłem na zajęcia rysunku i analizowałem, jak światłocień układa się na piersi modelki. Rysując, dokładnie wiedziałem, po co uczę się od nowa nakładania węgla na papier. Szukam, gdzie spróbować mocniej, a gdzie sprawdzić słabiej. Kiedy mam wejść z gumką, a kiedy wystarczy przetrzeć, żeby osłabić walor.

Chyba w „Zaklętych rewirach” jest taka scena, kiedy młody Kondrat zachwyca się piersiami rozebranej kelnerki i słyszy jej błyskotliwą refleksję: – „Phi! Cycki jak cycki!” No, właśnie nie!

Na zajęciach z rysunku mogłem do woli analizować, gdzie następuje załamanie światła własnego, które położyło się na piersi i właśnie przechodzi w cień. Jaki jest udział po drodze cienia własnego w spółce z cieniem brzegowym. Jaki będzie udział światła własnego w świetle odbitym, zanim znajdę pod piersią granice cienia rzuconego. Gdzie na tej konkretnej piersi pojawia się jeszcze światło szczątkowe i jaki może mieć wpływ na światło konturowe. Gdzie precyzyjnie szukać światła szczytowego i jaka będzie relacja rozmycia bliku do kształtu rozmycia krawędzi, jakie pierś rzuci na klatkę piersiową.

Człowieku, to dopiero jedna pierś. A gdzie cała reszta modelki!? Dederko rozwalił mi wieloletnią edukację polegającą na słuchaniu korekt i zamienił ją w samodzielną analizę porównawczą. Od tamtej książki nic już nie było takie nudne i nic nie było takie samo, niezależnie od tego, czy chodziło o rysunek, robienie zdjęć, czy malowanie obrazu.

Miałem problem z kobietami. Konkretnie w relacji: modelka – artysta. Bo czasem niektóre dziwiły się, że facet zamiast piać z zachwytu nad pięknem odsłanianych wdzięków, analizuje, jak układa się na nich światło i jakie to ma konsekwencje dla cienia. Normalnie, walnięty jakiś!

utworzony post 71

Powiązany post

Begin typing your search term above and press enter to search. Press ESC to cancel.

powrót do góry