W Olsztynie dołączyłem do prywatnej szkoły, którą w 1981 roku założył Tadeusz Piotrowski (na zdjęciu). On sam skończył Wydział Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. W jego szkole imienia Cennino Cenniniego studiowaliśmy przede wszystkim technologie starych mistrzów malarstwa.
Tadeusz prowadził prawdziwy szkolny dziennik (taki z zakładką na nazwiska), w którym zaplanował problemy do rozwiązania. Jednym z naszych pierwszych zadań było dekatyzowanie płótna przed nałożeniem gruntu. Ale po co?
Szare lniane płótno, jakie kupujemy w sklepie, jest gładkie, wyprasowane, a oglądane pod światło prawie lśni. Dzieje się tak dlatego, że pojedyncze nitki tkaniny zostały powleczone apreturą, co nadaje jej powierzchni równomierność i gładkość. Wygląda to efektownie, ale przy gruntowaniu jest bardziej wadą niż zaletą, bo taka powierzchnia traci możliwość zakotwiczenia gruntu we włóknach. Trzeba się zatem apretury pozbyć, co w uproszczeniu można porównać do zdjęcia folii ochronnej.
To nie jest skomplikowane. Wystarczy włożyć płótno do wielkiego gara z wodą i zagotować, a następnie odsączyć. Potem powtórzyć to jeszcze kilka razy. Pierwsza wylewana woda to SZOK!!! Ma kolor mocnej, czarnej kawy… Po kolejnych gotowaniach kolor traci na mocy, natomiast płótno oglądane przez lupę zaczyna swoją strukturą przypominać tarkę do ziemniaków. Ani śladu po gładkiej, szklanej tafli. Dopiero taka „tarka” dobrze utrzyma nałożony grunt, bo da gruntowi solidne zaczepy we włóknach uwolnionych od fabrycznej apretury.
Nie inaczej starzy mistrzowie radzili sobie z przygotowaniem rzeźb do nałożenia polichromii, czyli warstw malarskich. Rzeźba czy ornament, zanim zostanie na nią nałożony grunt, wygląda jak człowiek po dosyć ostrej kuracji odchudzającej. Na surowe drewno nie nanosi się apretury. Jego powierzchnię wygładza, pozbawiając ją przy tym zaczepów, samo obrabianie dłutem. Najprostszym sposobem na zwiększenie przyczepności drewna jest zrobienie siatki nacięć nożem wszędzie tam, gdzie będzie nakładany grunt.
Dorabiając dłoń Chrystusowi albo skrzydło aniołowi, najpierw na krawędzi ubytku szukałem takiej siatki nacięć. Potem wystarczyło po prostu powtarzać rytm nacięć. Podobnie robiłem, gdy kształt w drewnie był zbytnio „odchudzony”. Wtedy nakładanie i wykańczanie gruntu (czasem nawet kilkumilimetrowej grubości) na „anorektyczne” kształty przywracały rzeźbie właściwą formę.
Malowanie czy pozłacanie to dopiero była wisienka na torcie! Łączenie nauki w szkole Tadeusza Piotrowskiego z praktyką w Pracowni Konserwacji Dzieł Sztuki dawało mi poczucie, że przenoszę się w czasie, przemierzając w kilka godzin całe wieki. To, o czym uczyliśmy się u Piotrowskiego jednego dnia, następnego dnia oglądałem na obiektach, które z różnymi defektami trafiały na nasz „stół operacyjny”. Określenia: „ekran”, „podmalówka”, „laserunek” czy „werniks”, przestawały mieć znaczenie tylko książkowe. Rano w pracowni ukazywały mi się w obiektach muzealnych sprzed kilkuset lat, w rzeźbach i obrazach starych mistrzów.