Ostatni rok na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie to czas, kiedy trzeba zrobić pracę dyplomową. Podchodziłem do wyboru tematu od różnych stron i chyba za kilkunastym razem, po kilku miesiącach, zatrybiło. Tak, wiem, co będę robił jako dyplom! Temat roboczy będzie brzmiał: „Kamień wawelski”. No, w końcu studia na rzeźbie, to i kamień pasuje, a że Kraków, to i Wawel.
Trzeba było zebrać materiał do pracy teoretycznej. Trochę to zajęło czasu, ale udało mi się dotrzeć do osób, które miały na ten temat coś do powiedzenia. Zestawiłem te osoby według schematu, w którym przeplatały się wypowiedzi osoby wierzącej z wypowiedziami sceptyka. Rozmowy nagrywałem na dyktafonie i zlecałem do przepisania na maszynie. To były osoby z bardzo różnych środowisk. Zacząłem od fizyków z Instytutu Fizyki Jądrowej, radiestetów, księży, potem byli pracownicy Wawelu, archeolodzy, historycy, psychotronicy, radiesteci, wreszcie wizjonerzy i uzdrawiacze. Zakończyłem na spotkaniu z Kaszpirowskim, zaraz po jego pokazie przed publicznością. Żeby doszło do tej rozmowy, musiał się zrealizować scenariusz jak z filmu szpiegowskiego, pełen kombinacji i piętrzących się przeszkód. W końcu usiadłem przed nim w pokoju hotelowym, doprowadzony tam pod eskortą ochroniarzy. Odpaliłem dyktafon i zadałem pytanie. Dowiedziałem się, że to ciekawe, ale temat jest mu obcy. Po tej rozmowie postanowiłem zakończyć poszukiwania, tym bardziej że miałem przepytanych ponad siedemdziesiąt osób. Trzeba było pisać scenariusz do najciemniejszej przestrzeni w jakimś krakowskim teatrze.
Zależało mi na tym, żeby przestrzeń do instalacji nie była oświetlona nawet najmniejszym bocznym, podschodowym, przeciwpożarowym czy jakimkolwiek innym światłem. Potrzebowałem aksamitnej czerni. Scena Miniatura w Teatrze Słowackiego tak miała. Przez przypadek poznałem od kuchni pracę oświetleniowców, bo dopiero pisząc sekundówki kolejnych sekwencji oświetlenia zdałem sobie sprawę z ich roli i odpowiedzialności za płynność tego, co ogląda widz. Każda sekwencja musiała być rozpisana precyzyjnie nie na sekundy, tylko na ułamki sekund. Do głowy by mi nie przyszło, że najważniejszymi dłutami w tym dyplomie staną się dla mnie stoper, ołówek i kartka papieru…
Na scenie był ustawiony rząd kamiennych brył. W trakcie spektaklu pojawiały się zmiany świateł bocznych, górnych, bardzo surowych i oszczędnych, również prosta lampa talerzowa, zawieszona na środku sufitu na około dwudziestometrowym kablu. W pewnym momencie pomiędzy kamieniami pokazał się też sznur iskier długości kilkudziesięciu centymetrów. Pod stołem leżał doktorant wypożyczony z Instytutu Wysokich Napięć krakowskiej AGH, który odpowiadał za wygenerowanie napięcia ponad 30 000 V. Cokolwiek by to znaczyło, w ciemności chciałem uzyskać spektakularne sznury napięcia, takie jak błyskawice, tyle że w warunkach sceny teatralnej. Odwiedziłem kiedyś AGH i zgodnie z zasadą: „możesz mieć wszystko, czego zechcesz, bylebyś tylko wiedział, czego chcesz”, dowiedziałem się o istnieniu Instytutu Wysokich Napięć. Od słowa do słowa dogadaliśmy się i teraz pod stołem w teatrze, w ciemnościach, czekał na sygnał wysokiej klasy specjalista…
Stół, stoper, ołówek, kartka. Stół, stoper, ołówek, kartka… Jakimś cudem wkręciłem się do Radia Kraków i tam montowałem fragmenty wypowiedzi. Tam również poznałem kompozytora. Krzysztof Filus specjalnie do tego dyplomu skomponował muzykę, która była przeplatana wypowiedziami ludzi o kamieniu wawelskim.
Zaraz po zejściu ze sceny czekała mnie kolejna dawka adrenaliny. Bo Teatr Słowackiego dzieli od Akademii Sztuk Pięknych może trzysta, czterysta metrów do przejścia przez Planty. Zaplecze, pobrudzone ciuchy do kąta, koszula, marynara i na Planty, żeby dojść na obronę. Nie wiedziałem o tym, że reklama w krakowskich radiach ściągnie do teatru nadkomplet ludzi, a większość z nich pójdzie jeszcze do Akademii, żeby zobaczyć obronę studenta przed komisją dyplomową. Nigdy wcześniej nie stałem sam na scenie przed widownią w teatrze, więc chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę z tremy i stresu, jakie mnie wtedy zjadały. Po drodze nikt się nie odzywał. Publiczność chyba czekała na werdykt komisji albo może się bała, że za kamieniami czają się jakieś ufoludki czy coś… Ludzie szli niczym w kondukcie pogrzebowym, więc czułem się trochę jak w drodze na szafot. Nagle słyszę za plecami: – Panie Wacku, panie Wacku, niech pan poczeka!
Okazało się, że na Plantach dogonił mnie mój profesor od rysunku. – Muszę to panu powiedzieć… Bo jak pan wziął do ręki żarówkę i zaczął ją po ciemku wkręcać, jak ona skrzypiała od tego wkręcania w zupełnej ciszy i jak nagle zaświeciła na czerwono, bo ją pan dokręcił nad głową, jak się pan zamachnął i puścił nad głowami, nad widownią, jak zaczęły się robić ruchome grzebienie cieni od kamieni na scenie, to mówię panu, że mi takie ciary po plecach przeszły, że jeszcze teraz je czuję!
Profesor Bogusz Salwiński niedawno zmarł. Do dzisiaj pamiętam każde słowo jego recenzji z Plant. Nie wiem, czy kiedykolwiek jakieś słowa zapamiętam tak dokładnie. Dziękuję, Panie Profesorze!