Jednym z przedmiotów u Tadeusza Piotrowskiego było gruntowanie. Za gruntowanie gotowym gruntem dostawało się w dzienniku pałę! Starzy mistrzowie samodzielnie urabiali proste grunty składające się z kredy, kleju kostnego albo króliczego oraz wody i oleju. Pędzikiem nauczyłem się tych prehistorycznych receptur (a jeszcze na studiach w konspiracji kombinowałem z emulsjami akrylowymi, nakładanymi zwłaszcza pod rysunki, bo tak było szybciej).
Romansowanie z fotografią uwolniło mnie od gruntowania. Zaraz po rozwodzie z nią, kiedy na poważnie zająłem się malowaniem, dla zaoszczędzenia czasu zgrzeszyłem i zamówiłem gotowy grunt (oczywiście akrylowy).
Kiedy otworzyłem pojemnik, szlag mnie trafił! W środku zobaczyłem zadomowione na dobre zielonkawo-szaro-czarne wysepki pleśni… We trójkę, ze znajomym pozłotnikiem i jego kolegą, kupiliśmy wtedy prosto z kopalni tonę kredy.
Dzisiaj nie wyobrażam sobie innego gruntu niż ten, który urabiam samodzielnie i gdy mogę sam regulować jego gęstość. Gdy mam pełną kontrolę nad jego powierzchnią, kolorem, chłonnością i jestem pewien tego, z czego został zrobiony.